Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. I – recenzja filmu
Harry Potter nadszedł do kin w mroźny, listopadowy dzień i trzeba przyznać, że sroga pogoda pasuje do tej części.
Najnowszy Harry Potter nosi podtytuł Insygnia śmierci i to właśnie wokół nich prowadzona jest fabuła.
Dla czytelników nieznających powieści przypomnę, że po śmierci Dumbledorea świat czarodziejów powoli zostaje opanowany przez sługi Voldemorta, który po odrodzeniu pragnie przejąć kontrolę nad światem. Zagrożeni są więc nie tylko czarodzieje, ale również mugole czyli ludzie, a dokładnie osoby nie posiadające magicznych właściwości. Zgodnie z przepowiednią tylko Harry Potter może powstrzymać Voldemorta. Dlatego też wraz z dwójką swoich przyjaciół, Hermioną i Ronem, wyrusza w podróż, której celem jest odnalezienie horkruksów, gdyż tylko niszcząc je, jest w stanie zabić Mrocznego Pana. W czasie swej wędrówki dowiaduje się również o Insygniach Śmierci. Czarodziej, który posiądzie wszystkie trzy Insygnia stanie się najpotężniejszy na świecie. Harry nie może do tego dopuścić
David Yates podzielił ostatnią część Harryego Pottera na dwie części i tak naprawdę nie wiadomo, czy popełnił ten karygodny czyn z chęci zarobienia pieniędzy na kolejne ferrari, czy też dlatego, że ciężko było zmieścić fabułę w jednej odsłonie. Mniejsza, gdyż to tak naprawdę nie ma znaczenia podczas oglądania filmu, bo ten jest tak dobry, że broni się każdą sceną. Przez ponad dwie godziny jesteśmy nieustannie bombardowani akcją. Praktycznie od razu poznajemy plany Voldmorta, a Harry zostaje natychmiast przetransportowany w miejsce, w którym ma być bezpieczny. Jeśli czytaliście książkę, to wiecie, że podczas tej podróży rozpocznie się pierwszy pojedynek między siłami zła a dobra. Ofiary będą z obudowu stron, ale trzeba przyznać, że walka w powietrzu oraz ucieczka Harry?ego przed sługusami Voldemorta robią wrażenie. Masa efektów specjalnych, latające postacie, błyski, szybko zmieniający się obraz – to jest właśnie to! Sceny przypominają grę wideo z żywymi aktorami. Momentów zapierających dech w piersiach jest całe mnóstwo. Ot, tak mogę wspomnieć o wizycie w domu Luny i walce ze Śmierciożercami, odwiedzeniu Ministerstwa Magii i ucieczce przed dementorami (ci wyglądają jeszcze bardziej upiornie niż w poprzednich filmach), czy też wspaniałej scenie, w której Lord Voldemort triumfuje. W cudowny sposób została opowiedziana Baśń o Trzech Braciach, którzy otrzymali tytułowe Insygnia Śmierci. Ich historia została pokazana za pomocą animacji przypominającej teatr cieni i w efekcie wyszedł z tego wspaniały obraz przypominający baśń snutą przez wędrownych bajarzy w odległych czasach.
Klimat Harryego Pottera zmienił się nie do poznania. Teraz nie ma mowy o sielance znanej z poprzednich części. Świąteczne klimaty z płatkami śniegu i balami tutaj odchodzą w zapomnienie. To film sensacyjny, wzbogacony elementami grozy. Mroczne pejzaże, tajemnicze opowieści, czające się na każdym kroku niebezpieczeństwo to niektóre z przejawów gotyckiego klimaty, który doskonale pasuje do tej części serii o młodym czarodzieju. Warto zauważyć, że nawet nie ujrzymy Hogwartu, nie ma też ulicy Pokątnej. Za to otrzymamy złowieszcze Ministerstwo Magii, ponury zamek Malfoya i chłodne, mgliste lasy. Mimo wszystko scenerie nie odrzucają od ekranu, a wręcz przeciwnie, wzbudzają w odbiorcy ciekawość i pytanie: Co będzie dalej ?
Niestety, nowy Harry Potter nie ustrzegł się kilku błędów. A jest nim, moim zdaniem, brak magii w ukazanym świecie. Niby widzimy co jakiś czas stwory, które przynależą do niego, ale wszystkie odwiedzane scenerie (nawet Ministerstwo Magii) nie posiadają niezwykłych przedmiotów, które przecież są nieodłącznym elementem życia czarodziejów. Nawet na ślubie Fleur i Billa brakuje splendoru. Niby są samonapełniające się kieliszki, ale tylko tyle. Tak słabo wyglądające wesele dwójki czarodziejów? Naprawdę można było się bardziej postarać.
Nie zachwyca również muzyka, która jest dość nijaka. Zmyślny kompozytor na pewno potrafiłby wpleść w przynajmniej jedną ze scen jakąś charakterystyczna melodię, której odbiorca chciałby posłuchać po powrocie do domu.
Przyczepić się muszę również do niektórych ujęć, w których wykorzystano grafikę komputerową, i tak, o ile kopie Harry?ego są wspaniałe, o tyle kartki latające w powietrzu (scena w Ministerstwie Magii) oraz wyczarowany na cmentarzu wieniec wyglądają sztucznie.
Do gry aktorów zastrzeżeń nie mam, gdyż tak naprawdę większość z nich udowodniła swój talent już wcześniej. Harry jest gapowaty, Ron potrafi dobrze zażartować i dzięki temu rozluźnia atmosferę w kinie, a Hermiona nie jest już taka sztywna jak zwykle, wręcz przeciwnie, staje się ostra, co mi się podoba. Również relacje przyjaciół znacznie się poprawiły. Ron uświadamia sobie bowiem, co czuje do Hermiony, a ona też zaczyna rozumieć na kim jej zależy.
Harry Potter i Insygnia Śmierci to porywający film, który tak naprawdę mógłby trwać, trwać i trwać. Nie czuje się znużenia ani zmęczenia, gdyż chce się siedzieć w kinie i iść dalej z bohaterami, aby poznać zakończenie. Na dobrą sprawę pojawia się też ogromne napięcie, gdyż nie wiadomo, kiedy film się zakończy. W pewnym momencie dochodzi się do wniosku, że jest ono możliwe praktycznie w każdej chwili. Tymczasem reżyser wybrał jedną ze najmocniejszych scen, która sprawia, że nawet osoba nigdy nie czytająca Harry Pottera i nie znająca finału, pójdzie do kina na drugą część i to jest godne zakończenie pierwszej części filmu Harry Potter i Insygnia Śmierci.
Źródło stacjakultura.pl